poniedziałek, 16 marca 2009

Ostatni dzień u Dalaj Lamy...

Bycie tutaj, w Indiach, to jak jedzenie zupki w proszku na sucho.
Wszystko jest tak skondensowane, intensywne. Setki wrażeń, uczuć,
przeżyć, wydarzeń, skompresowanych w malutką pigułkę o tysiącu smaków.
Nawet Tutaj – w maleńkiej, górskiej wiosce, codziennie wydarza
się więcej, niż przez miesiąc w Krakowie. Coś, co pięć minut
temu było prawdą, za chwilę może zmienić się o 180 stopni.

Może wydać się Wam to niewiarygodne, ale będąc tutaj
przez sześć dni, nie miałem do tej pory czasu usiąść
choćby na godzinkę i sklecić dla Was coś sensownego.
Także niestety opowieści o Iranie, Pakistanie, terrorystach,
Tybecie, Mnichach, Przyjaciołach, podejrzanych typach,
ciemnych miejscach i wielu innych rzeczach, z którymi zderzam
się w tym szalonym, pozbawionym ograniczeń prędkości
kalejdoskopie, będą musiały poczekać na mój powrót do Krakowa.

Ale opowiem Wam troszkę o tym co jest teraz dla mnie najważniejsze.
O planach.

Którędy do Krakowa?

Tak naprawdę poczułem, że właśnie skończył mi się plan
i nie wiem w którą stronę dalej podążać, rankiem ostatniego
dnia w Pakistanie. U progu granicy Indyjskiej zamknąłem pewien etap.
Osiągnąłem zakładany, konkretny cel.
Dotarłem drogą lądową do Indii.
Wow!...Eeeee… wcale nie. Miało być dłużej, trudniej, straszniej
i bardziej niebezpiecznie.

A teraz jestem tutaj i co dalej? Na wschód, południe, północ,
jak daleko, jak długo,... jak?
Mam gryzącą potrzebę podjęcia jakiegoś wyzwania.
Ostatnie okazało się za łatwe. Chciałbym zrobić coś naprawdę znaczącego.
Na krawędzi. Naprawdę WOOW!

Głównym faktorem decydującym, w którym kierunku powinienem się udać
przez Indie, jest sposób w jaki będę chciał je opuścić.
I tutaj mnożą się opcje, a każda jest niepewna.
No więc jakie mam opcje :
Najprościej byłoby wsiąść w samolot i wysiąść po drugiej stronie
Zatoki Bengalskiej – W Singapurze, Kuala Lumpur, Bangkoku...
ale skąd samolot? Z Kalkuty, Delhi, Chennai, Bangalore ?
I dokąd później – na południe, starać się dotrzeć do niewyobrażalnie
odległej Nowej Zelandii...
Czy może na północ, przez Tajlandie, Laos, Kambodże, Wietnam,
przez tysiące kilometrów Chin dotrzeć do Pekinu i stamtąd koleją
transsyberyjską do miejsca gdzie 21 osób obserwuje tego bloga.

Można też próbować przedostać się lądem przez
Birmę (obecny Myanmar). Tylko tutaj kolejna niewiadoma.
Wedle wszelkich oficjalnych źródeł, Birma jest zamknięta dla
ruchu lądowego. Jednak kilka osób, z którymi
rozmawiałem, z których nikt nie był, ale zna kogoś kto był
i powiedział im co nieco , mówiło że najprawdopodobniej
jest możliwość dostania się do Birmy lądem.

Mógłbym też próbować przez Nepal dostać się do Tybetu
i potem na pace pickup-a, przykryty szmatami, kocami,
skrzynkami, zostać wywiezionym w głąb Chin.
Wstęp z Nepalu do Tybetu, możliwy jest ze zorganizowaną
wycieczką, po otrzymaniu specjalnego pozwolenia,
które umożliwia poruszanie się po określonym,
ograniczonym terenie w zakresie kilkudziesięciu
kilometrów od granicy. Wycieczkę można przypadkiem zgubić
i już w ramach prywatnej inicjatywy skierować się w głąb Chin.
Jest jednak jeden problem – w momencie wydawania tego pozwolenia,
automatycznie kasowana jest ewentualnie posiadana wiza Chińska.
Co oznacza, że po całej operacji, znajdujesz się w ojczyźnie
90% rzeczy, które Was w tej chwili otaczają i prawie półtora
miliardowej populacji z której nikt nie mówi po angielsku,
z anulowaną wizą i papierkiem, zwanym permitem, mówiącym,
że ostatnim miejscem, gdzie powinieneś się znajdować, jest to
gdzie właśnie jesteś... kontrolowany przez patrol żółtej policji.
O ile nie jest trudno, za sprawą odpowiedniej sumy,
wymazać ze świadomości przedstawicieli lokalnej władzy to
między kontynentalne spotkanie, to już dużo trudniej jest
przekonać cały posterunek graniczny przy okazji próby
wydostania się z krainy błotem i ryżem płynącej.

Noi jeszcze ostatnia i wedle prawa jedynie legalna możliwość
wydostania się lądem z Indii. Do Pakistanu ;) ...a potem, przejechać
Go tym razem wzdłuż i przez Karakorum Highway – drodze oplatającej szczyty Himalajów, biegnącej na trzech – czterech tysiącach m.n.p.m – i najwyżej
położone przejscie graniczne na Świecie przejść do Chin.

Sami widzicie, że jest o czym myśleć.
Ale wiedzcie, że ja Was, bawiłem słowem swym, tylko dla zwykłej draki...
Ostatnie dziesięć minut spędziliście na czytaniu możliwych planów, z których przynajmniej tym razem, żaden się nie spełni.

Po przyjechaniu do Indii podjąłem decyzję - Nie tym razem.
Żeby zdecydować się na dalszą podróż poza Indię, potrzeba albo dużych
zasobów finansowych, albo dużo, dużo więcej czasu i wolności.
Ja jednak nie posiadam aż tak ciężkiego konta i niestety na tę chwilę
nie jestem w stanie uzyskać takiego stanu wyzwolenia umysłu
od wszystkiego co zostawiłem za sobą.

W Amritsarze poznałem niesamowitego Argentyńczyka.
Od trzech lat przemierza Świat. Samotnie. Na rowerze.
Wyruszył z Hiszpanii i przez Europę, Bliski Wschód, Iran,
Afganistan, Pakistan dotarł do Indii. Finalnie chce wrócić
do domu, ale z drugiej strony. Śpi na dworcach, chodnikach,
pod latarniami, w namiocie na pustyni. A przez trzy miesiące
w Pakistanie, dzięki gościnności ludzi, wydał 9 euro.
Poziom w jakim ktoś taki musi być wolny i jak bardzo musi
uwolnić swoją głowę od wszelkich problemów, zobowiązań, układów….
Zdałem sobie sprawę, że ja nie jestem na podobne wyzwanie gotowy...
jeszcze nie teraz, jeśli kiedykolwiek. Jednak czas jaki upłynie
do momentu kiedy znowu położę się we własnym łóżku, chciałbym
odliczać bardziej w miesiącach niz latach.

Dlatego teraz skupię się na Indiach…a jest na czym,
bo tutaj każdy stan jest jak odrębne państwo z inną
kulturą innym językiem, z innymi ulicami i innymi ludźmi,
zapachami i jedzeniem.

Tak jak wcześniej pisałem, chciałbym teraz zwolnić.
Ciągle się nie udaje – nawet ktoś mnie ostatnio spytał –
Ej, przecież miałeś się wyluzować.
Dlaczego nie zmniejszysz tempa?
Heh...o pewnie trudne do ogarnięcia, ale Tutaj nie
Ty decydujesz o tempie. Musisz płynąć z prądem,
który przypomina górską rzekę po wiosennych roztopach.
Jeśli się nie dostosujesz, to Cię zadepczą.
Chciałbym wgryźć się bardziej w klimat. Zakopać głębiej w miejsca,
które odwiedzam.Wtopić się w tłum i stać jego częścią.
Nie jest to łatwe – ciągle czuje się bardziej jak turysta,
niż podróżnik. Jak outsider. Przemierzam kolejne kilometry
liczone w setkach, tysiącach. Jedną trzecią czasu spędzam w
różnorakich środkach transportu. Jest to w pewnym sensie
stracony czas... potem zatrzymuje się na dwa, trzy dni
w kolejnych miejscach. To za mało żeby w nie wsiąknąć,
żeby poznać ludzi, klimat, oswoić się z zapachem ścieków o poranku.
Czuję, że mógłbym lepiej wykorzystać czas spędzony na
przemieszczaniu się.

No więc kolejna zagadka: co teraz zrobi Borek?
.
.
.
Tik tak, tik tak……tik tak…..Taak!
Ci z Was, którzy znają mnie trochę lepiej, lub uważnie
czytają tego bloga, już pewnie wiedzą – Borek kupi motorek...
I to nie byle jaki ;) Ale o Nim w kolejnym odcinku.
Pewnie niektórzy z Was, mili czytający, pomyślał sobie:
Ye, Ye – Big deal ! – zamienił Tajlandię, Laos, Kambodże,
Wietnam i nie wiadomo co jeszcze,
na kupę żelastwa ...i jeszcze się chwali, z to niby wyzwanie.
No to ja Wam powiem – wpadnijcie na weekend do Indii i wtedy
pogadamy co jest bardziej chorym pomysłem.
A jeśli nie macie akurat wolnego weekendu, to spróbujcie
sobie zwizualizować. Jako była kolonia Brytyjska,
Indie mają ruch lewostronny. Chociaż system poruszania
się po ‘jezdni’, lepiej oddaje opis w przewodniku
„Lonely Planet” : „Traffic in India nominally driver on the left,
but in reality, everyone drives all over the road… Lokals
tend to use horn more than the brake…,driving there give
way to any larger vehicles.”
Dla tych z oporną wyobraźnią, polecam oglądnięcie kilku filmików,
obrazujących to zjawisko, zamieszczonych na You Tubie ;)
Dodam do tego, że w motocyklu, na którym chcę się wkręcić
w tę sokowirówkę, biegi zmienia się stopą w Europie
przyzwyczajoną do hamowania i w dodatku również w odwrotną stronę.
Ale to wszystko sprawy marginalne. Bo po głowie coraz mocniej tupie
mi jeszcze jeden koncept – powrót na Tym motocyklu do Polski.
(dzięki jednej z polskich koleżanek nawiazalem kontakt
z dwoma gośćmi, którym udało się to w zeszłym roku.
Niestety czasy się trochę pozmieniały i czytając dzisiaj
„The Hindu” widzę że atmosfera w Pakistanie robi się
coraz bardziej napięta. Tak czy inaczej, ostateczną
decyzję podejmę pewnie za ok. 2 miesiące i po
mniej więcej 5000 km torturowania dupska,
więc nie ma co za bardzo planować, bo patrząc choćby
na to jak do tej pory w czasie rzeczywistym
zmieniają się moje plany, to niewykluczone że wrócę balonem.

2 komentarze:

  1. Trzy litery: W O W !:) Kupuję ten pomysł!A jak zdecydujesz się wracać na moto to wyjadę po Ciebie do Stambułu i razem wciągniemy ostatniego kebaba w Azji! :)

    P.S. Czyżby Czokomolo jakby mniej rzucało Ci się w oczy ostatnio?:)

    OdpowiedzUsuń
  2. a ja na to ---> http://www.47rajd.pk.edu.pl/

    OdpowiedzUsuń