wtorek, 31 marca 2009

Po kolejnej (za)długiej przerwie, znowu jestem
i składam literki.
Chyba najwyższy czas w końcu rozwiązać zagadkę,
która stała się tematem numer jeden w krakowskich
barach i nie daje Wam spać po nocach.
Niestety wiele z Was rozczaruje a i sam trochę
się zawiodłem....
No więc co z Tymi dzikimi ludożercami?
Byłem już nawet zdecydowany na 'poświęcenie'
Indii na rzecz spotkania z Nimi.....
Ale jak to zwykle bywa - na francuzików nie
można liczyć i znowu spierd...li sprawę.
Na spotkaniu okazało się, że pozmieniali plany
i już nie chcą robić materiału o dzikich
plemieniach, ale o kobiecej armii Nagalandu.
To takie specjalne jednostki złożone z samych
kobiet, biorące czynny udział w walkach,
z karabinami w ręku. Fajnie, fajnie, ale
dla mnie to żadna frajda spotykanie się
z feministycznymi ugrupowaniami babo-chłopów,
więc olałem temat i powróciłem do realizacji
pierwotnego planu (jeśli coś co wymyśliłem
po drodze w ciągu jednego dnia, można nazwać
pierwotnym).
Więc od dwóch tygodni siedzę w Delhi...
zaraz, zaraz - dwa tygodnie siedzisz
na dupie w jednym miejscu?!...eee tak.
I chcesz powiedzieć, że przez ten cały
czas nie miałeś okazji żeby napisać
przynajmniej dwa zadnia, co u ciebie?!
eee... no więc pozwólcie, że opowiem
co nieco o tych dwóch tygodniach.

Przyjechałem tutaj 16.03. Myśli jakie
towarzyszył mi w pierwszych momentach
po opuszczeniu autobusy: O kur..a! ależ
tu śmierdzi! Byłem już w paru śmierdzących
miastach, ale tego duszącego powietrza,
w którym tlen został zastąpiony
najobrzydliwszymi w odbiorze estrami,
nie da się porównać z niczym czego
doświadczyłem do tej pory.
W nieprzyjemne uczucie paniki wpędzał płynący
we wszystkich kierunkach, nieskoordynowany
tłum. Bałem się obrócić, żeby się nie zgubić.

Zamieszkaliśmy u Tholego, gdzie była już
siostra LM - Majori. Thole także jest 'naga'
i od dawien dawna bardzo dobrym przyjacielem
obydwu sióstr. Początkowo czułem się nieswojo-
w końcu zająłem łóżko w mieszkaniu całkowicie
obcego mi człowieka. W dodatku nikt nie pytał
go o zdanie w kwestii moich 'odwiedzin'.

Wstępny plan zakładał skorzystanie z gościny
przez maksymalnie dwa dni a następnie,
na kolejne dwa-trzy, przeniesienie się
do hotelu i po szczęśliwym nabyciu środka
transportu, ruszenie w dalszą drogę,
w kierunku Varanasi.
Jako, że pisałem Wam już trochę o niestabilności
najbardziej nawet dopracowanych planów,
to na pewno nie zdziwi Was, że po 16 dniach,
nadal siedzę na tym samym łóżku, które
cichutko zokupowałem wczesnym porankiem
16 marca.
Wszystko to przez niewyobrażalną gościnność,
którą cechuje wszystkich Naga.
Nawet Majori żartuje, że to mieszkanie,
to permanentny guest house. W czasie
mojego tutaj pobytu, pomieszkiwało,
nocowało albo po prostu wpadło na obiad
około 15 osób. Nawet 'siostry' są tutaj
gośćmi - obie dużo podróżują a LM połowę roku
spędza w Bankkoku, dlatego nie mają
tutaj stałego lokum i przyjeżdżając
do Delhi - pomieszkują u Tholego.
W trakcie całego mojego pobytu, ani przez
sekundę nie czułem się tutaj jak ktoś obcy.
Gość. Mimo innego koloru skóry, różnic
kulturowych, innych przyzwyczajeń i postrzegania
otaczającej rzeczywistości, od samego początku
byłem traktowany jak 'swój'. Czułem się jak
u siebie.
Dla łagodniejszej aklimatyzacji do tutejszej
kuchni (tutejszej-naga), która jest jeszcze
bardziej ekstremalna od indyjskiej,
Majori gotowała mi nawet europejskie
wersje obiadów. Oto jeden z nich:



Kurczak, ziemniaki i fasolka szparagowa...zwariowałem.

Ale żeby nie było tak sielankowo - są też minusy
mieszkania w takim otwartym na gości mieszkaniu.
Niezapowiedziane wizyty są na porządku dnia...
i nocy. Więc nie jest niczym wyjątkowym, kiedy
w środku najlepszego snu, zostajesz obudzony
przez bandę rechoczących azjatów, grających
w cymbergaja tuż nad twoją głową. Do dzisiaj
nie doszedłem, co jest tak śmiesznego w tej
grze. W pierwszym odruchu masz ochotę polecić
im, żeby wszyscy wypier...li na pole ryżowe...
ale po chwili przebudzenia zdajesz sobie sprawę,
że jesteś tutaj na takich samych zasadach
jak Oni i równie dobrze mogą w odpowiedzi
wysłać cię, kopać kartofle.
Zdarza się też, że w środku ciemnej nocy
budzisz się przez jakieś niewiadomego pochodzenia
dźwięki i odkrywasz, że coś postury goryla
Magilli snuje się po pokoju w poszukiwaniu
czegoś do wszamania. ...What the fuck?!
Przecież nie było go tu kiedy kładłeś
się spać... I najpewniej nie będzie
Go już kiedy będziesz wstawał.

Pierwszy tydzień spędziłem na 'załatwianiu'
różniastych 'spraw' - poszukiwaniu kompana
na dalszą część podróży, zaznajamianiu się
z topografią miasta, asymilowaniu się z jego
klimatem i chodzeniem po ambasadach, zdobywając
informacje o ewentualnych wizach na drogę
powrotną.
Wpadłem nawet na chwilę do Polski...
okazuje się że nie jest wcale tak
daleko jak mi się wydawało - 45 min.
metrem, następnie piętnasto minutowy
spacerek i już jesteś na 'polskiej'
ziemi.



Powiem Wam, że uczucie towarzyszące
rozmowie przy herbacie z cytryną (!),
w języku polski (!) z polskim konsulem...
poziom kultury i sposób w jaki się
do Ciebie tu odnoszą...WOOw!!... naprawdę
niesamowite - buźka w banan na resztę dnia.

No więc po tygodniu kręcenia się po mieście
i załatwieniu wszystkiego co było do załatwienia,
zacząłem dojrzewać do decyzji o wyjeździe...
Jednak poziom w jakim zżyłem się ze
współlokatorami przez ten krótki czas,
wcale nie ułatwiał sprawy. Dodatkowo kiedy
o nim wspominałem, wszyscy ciągnęli mnie
za włosy- eee....Pietros, stay longer!
What's so hurry?!
Noi kurcze zostałem.
Okazało się, że Majori jest ważną szychą
w społeczności Naga w Delhi. Prowadzi
fundację na rzecz pokoju w Indiach,
organizuje seminaria i ciągle wymyśla
nowe projekty. Jako, że jest osobą
z którą nawiązałem najgrubszą nić
porozumienia i towarzyszyłem jej
w wielu spotkaniach oraz załatwianiu
jej spraw, ja także stałem się
ważną, biała szyszką ;)
Poznałem prezydenta i vice prezydenta
stowarzyszenia studentów Naga,
przewodniczącego dlehijskiej YMCA,
piłem whiskey z profesorami
z Delhi University i modliłem
się razem z pastorem z parafii
Naga o powodzenie mojej dalszej
podróży i niezawodność mojego
....motocykla ;)
Ehh...naprawdę zżyłem się z tymi
ziomkami i będzie mi ich brakować.
Kolejne kamyczki do plecaka,
z którym będę musiał ruszyć w dalszą
podróż. Nie jest łatwo przeć do przodu
i uwolnić swoją głowę od tego co zostawiasz
za sobą z tak ciężkim bagażem. Już z Krakowa
wyruszyłem z ponad normatywnym obciążeniem...

...Speaking of which...
W drodze do Delhi, na jednym z
przystankowych dworców, miałem
w końcu okazje doświadczalnie sprawdzić
jak bardzo muszę się zmagać w antagonistycznej
walce z siłą przyciągania ziemskiego.
Seria testów wykazała, że jeden 'Borek'
bez obciążenia, wyposażony szczelne
obuwie typu turystycznego jest ekwiwalentem
68 kilogramów. Natomiast jeden 'Borek'
z pełnym wyposażeniem podróżniczym
oddziaływuje na powierzchnie podłoża
z 'siłą' 103 kilogramów. Heavy shiiieeet.

Okej - wystarczy tego gadania na razie -
Lets see some pictures:

Na początek Delhi-
Siostry w living roomie.
Po lewej LM, po prawej Majori.



Thole w stanie spoczynku.




Thole, Majori oraz Borek z silly zarostem,
przemieżający miasto.













Zwróćcie uwagę na dwóch panów na drugim planie...



















Najlepsze milkszejki w mieście.
















...Nie. cztery osoby na jednym motocyklu to wcale nie
jest dużo - tutejsze standardy dopuszczają nawet
piątke na skuterze.




Najnowsza kolekcja kasków - wiosna/lato 2009.





Proszę zwrócić uwagę na niebywale zaawansowaną
technicznie strukturę wierzchnią.













Ostrrry ostrzyciel.

















;)





Panie...to już Paryż?









Red Fort.









Delhijscy yuppiesi.











I jeszcze torszkę McLeod Ganj.





Jaki pies z ....małpą.





Widok wioski z przeciwległego zbocza.









Tybetańska pralnia.








Śniadanie....



...z widokiem.









His Hollinies Dalaj Lama Temple.



Hmmm....wiem, wiem - wyobrażaliście sobie coś bardziej
podniosłego, okazałego.....bardziej WOW...





























A z tym zdjęciem wiąże się kolejna niesamowita
opowieść z pogranicza kryminalnego kina akcji....
ale to już całkiem inna historia.....



;)

Buziaki .....

W następnym odcinku: Gdzie jest Borek?
Jak wygląda jego kondycja zdrowotna po
prawie 9000 km w podróży i spaniu w nie swoim
łóżku.
I wreszcie - czym zaowocował tydzień
'załatwiania' spraw w Delhi.

wtorek, 24 marca 2009

I jeszcze kilka fotek z Pakistanu. Lahore - obok
Islamabadu, największe i najważniejsze miasto w kraju.
Jest uznawane za kulturalną stolice. Ja po 30 godzinach
spędzonych w pociągu klasy economy (7$ / 1600km)
i dziesięciominutowym spacerze po mieście w poszukiwaniu
pokoju, modliłem się żeby móc wrócić...do pociągu.
Ale przyzwyczajenie drugą naturą człowieka
i po trzech dniach czułem się prawie jak
u siebie i z żalem opuszczałem te gnijące,
zaplute, zasikane, umazane biedą ulice. Dzisiaj
taka sceneria nie robi już większego wrażenia.
Spowszedniała i stała się codziennością.
Niestety zdjęcia jako jednowymiarowe medium przekazu,
obrazują jedynie ułamkową namiastkę tego co czym
te ulice atakują w każdy możliwy zmysł.

Drzwi do mojego pokoju.























Najsłynniejszy sklep ze słodyczami w całym Pakistanie (4zl/1kg).
Gdyby nie Mr.Malik to w życiu nie przyszło by mi do głowy
żeby cokolwiek kupować w takim miejscu...nie mowiąć nawet
o jedzeniu. Ale były pyszne i jak się okazało nieszkodliwe...
nawet zjedzone po czterech dniach na indyjskiej ziemi ;)



Mięska jednak nie próbowałem.


























































Tak, tak....wbrew temu co krzyczy teraz Wasz biały rozsądek,
to naprawdę jest gabinet dentystyczny...na nocnej zmianie.







Mc Donalds-to niesamowite uczucie, kiedy z rzeczywistości
gnijących ulic, przez bramę-wykrywacz metali, możesz przenieść
się o tysiące kilometrów.... do Paryża, Londynu czy Krakowa.




Konferencja poświęcona globalnym rynkom finansowym.
A potem, przy herbatce i ciasteczkach,
pouczająca rozmowa z 'prezesem' o giełdowych
inwestycjach. Nie pytajcie jak to?
...Poprostu.