wtorek, 19 maja 2009

19.05.2009 New Delhi

"Well, Well..." jak to Tino Kamino zwykł powtarzać za głównym
bohaterem Mechanicznej Pomarańczy.... po ponad 8 tysiącach
kilometrów, zamknąłem koło i wróciłem do miejsca, skąd
wyruszyłem 47 dni temu. I znowu okupuje łóżko u moich
przyjaciół z Nagalandu. Z jednej strony mam wrażenie
jakbym wyjechał nie dalej niż tydzień temu.
Z drugiej, jak pomyśle o tych wszystkich miejscach
w którym byliśmy razem z Royalem i tych wszystkich
ludziach których poznałem.... wydaje się jakby ta podróż
trwała dużo dłużej niż półtorej miesiąca.

Jutro wraz z Royalem udamy się na ostatnią wspólną
przejażdżkę. Powiezie mnie do wioski oddalonej około
20 kilometrów od Delhi, gdzie wezmę udział w dziesięcio
dniowym kursie medytacji. I może się to okazać
jednym z najtrudniejszych przedsięwzięć jakie
do tej pory podjąłem. Vipassana meditation -
to jedna z najstarszych technik medytacji, praktykowana
przez Buddhę. Wstępując na kurs, zobowiązujesz
się jednocześnie przestrzegać zasad na nim panujących:
obowiązuje całkowity zakaz rozmów z innymi uczestnikami,
zakaz jakiegokolwiek kontaktu ze światem zewnętrznym,
zakaz jedzenia po dwunastej i szereg innych zakazów
i nakazów a wszystko to ma na celu 'usunąć mentalne
zanieczyszczenia i osiągnąć równowagę ciała i umysłu'.
I na koniec....

"Rozkład Dnia

Poniższy rozkład dnia został zaplanowany tak, aby zapewnić ciągłość praktyki medytacyjnej. Dla uzyskania najlepszych rezultatów zaleca się jak najściślejsze przestrzeganie go.

4:00 - pobudka

4:30 – 6:30 - medytacja w sali medytacyjnej lub w swoim pokoju

6:30 – 8:00 - przerwa na śniadanie

8:00 – 9:00 - MEDYTACJA GRUPOWA w sali medytacyjnej

9:00 – 11:00 - medytacja w sali lub w pokoju (wg instrukcji nauczyciela)

11:00 – 12:00 - przerwa na obiad

12:00 – 13:00 - odpoczynek i spotkania indywidualne z nauczycielem

13:00 – 14:30 - medytacja w sali lub w pokoju

14:30 – 15:30 - MEDYTACJA GRUPOWA w sali medytacyjnej

15:30 – 17:00 - medytacja w sali lub w pokoju (wg instrukcji nauczyciela)

17:00 – 18:00 - przerwa na herbatę

18:00 – 19:00 - MEDYTACJA GRUPOWA w sali medytacyjnej

19:00 – 20:15 - wieczorny wykład w sali medytacyjnej

20:15 – 21:00 - MEDYTACJA GRUPOWA w sali medytacyjnej

21:00 – 21:30 - czas na pytania do nauczyciela w sali medytacyjnej

21:30 - powrót do pokojów, gaszenie świateł, cisza nocna"


Jak widać, czeka mnie ok 11 godzin medytacji dziennie.
I nie jest to jakiś chilloutowy relaks tylko wielogodzinne
siedzenie w jednej, wydawałoby się nienaturalnej pozycji
i próba ignorowania faktu, że wszystko cię boli i drętwieje.
Zapowiada się great fun ;)

Także trzymajcie za mnie kciuki i do usłyszenia za ok 12 dni.



wtorek, 12 maja 2009

Wild Beach Riders

04.05 - 10.05 Puri, Orissa, Bay of Bengal

Pierwsze dwa dni spędziłem w towarzystwie Kees-a.
To kolejny członek "rodziny" z Hotelu Maria.
41 letni, pozytywnie zakręcony, "szalony" Holender
z Amsterdamu. Jedna z Tych osób z którymi bankowo
będę utrzymywać kontakt a nasze ścieżki spotkają się
jeszcze przynajmniej raz (*).
I jak to bywa, w Incredible India, spotkaliśmy się
całkiem przypadkiem na ulicy Puri, pierwszego
wieczora mojego pobytu.
Kolejne dwa dni, dzięki wolności, w którą niestrudzenie
zaopatruje mnie a wtedy nas Royal with Cheese,
eksplorowaliśmy dzikie plaże Orissy.
To niesamowite, jak w podróżniczej rzeczywistości,
różnice wiekowe tracą na znaczeniu.
Na przestrzeni ostatnich trzech miesięcy miałem
okazje poznać wielu ludzi. Często ekstremalnie różnych.
Z całkiem innych bajek. Ale co łączy znakomitą większość
z nich, to to, że znaleźli się w Indiach, ponieważ dotarli
w życiu do momentu w którym chcieli od czegoś uciec.
Jest też grupa, mniej liczna, tych którzy próbują coś odnaleźć.
Dwie pierwsze, mają wiele wspólnego, ponieważ ci którzy
uciekali, finalnie odnajdują - siebie, sens, spokój....
I na koniec są jeszcze ci, którzy po prostu dysponując
dużym kontem - swoim bądź rodziców, przyjechali
przeżyć przygodę w 'uduchowionych' Indiach.
Oni najczęściej przed niczym nie uciekają,
pierwszym przystankiem podróży jest dla nich Goa
i finalnie niewiele odnajdują.
Ale najpiękniejsze w podróżowaniu jest to, że możesz
usiąść z tymi, z którymi czujesz, że warto siedzieć
i porozmawiać, z tymi z którymi czujesz, że warto rozmawiać...
I wtedy traci znaczenie czy czy mają 20 czy 50 lat.
Czy przed czymś uciekają i czego szukają.
Obok siebie zasiadają dziadkowie, synowie i wnuczki
i nikt nie czuje się lepszy czy gorszy....
Nikt nie czuje, że jego słowa mają mniejsze znaczenie.
I każdy wnosi coś nowego. Od każdego uczysz się
nowej rzeczy, nowego spojrzenia. Jedni pokazują
ci swoją przeszłość, dzielą się doświadczeniem,
inni przypominają ci to czego już dawno zapomniałeś...
Są tacy, do których trzeba dotrzeć, z którymi trzeba
spędzić trochę czasu, żeby dostroić się do ich sposobu
postrzegania otaczającej rzeczywistości.
Są też tacy, z którymi od razu wiesz że czas razem spędzony,
będzie niesamowitą przygodą. Z którymi rozumiecie się bez słów
a chwile milczenie nie są już krępujące.
Z Keesem spędziłem dwa, chyba najbardziej relaksujące dni mojej
podróży. Upłynęły nam one na beztroskim taplaniu się w oceanie
i leżeniu na rozgrzanym piasku, rozmawiając o życiu, podróżach,
miłości i śmierci.































Po wyjeździe Keesa, samotnie wybrałem się odkrywać
ciemne zakamarki wioski rybackiej, położonej
położonej niedaleko Puri - miejsca, którego zagraniczni
turyści, z różńych względów starają się unikać...

"...I took the one less traveled by,
And that has made all the difference."
-Robert Frost


Ta droga zaprowadziła mnie do poznania Deva -
jednego z nielicznych 'tubylców', jeśli nie jedynego,
którego mogę nazwać w pewnym sensie przyjacielem.





Walka z falami Zatoki Bengalskiej o świcie.
















Senny początek kolejnego dnia rybackiej społeczności.


















I sam Dave. Zabrał mnie na poranny połów
a wieczorami przychodziłem na konsumpcje
owoców jego pracy - Kraby, ryby i krewetki
przygotowane przez jego żonę.




Fishermans style.



Pod koniec mojego pobytu, wspólnie naprawialiśmy dach
jego domu, którego stałem się częściowym sponsorem-
bambus i słoma ryżowa - tak niewiele aby sprawić,
żeby jego dzieci nie płakały w czasie pory deszczowej,
że kapie im na głowę.




Tymczasem, wiele kilometrów dalej, kładę się do spania.
Śpijcie spokojnie...

Art of motorcycle maintenance

14.05 Jabalpur

Okej. Od czterech dni noszę się z zamiarem napisania
kilku opisów do fotostory, ale spędziłem te dni
na nawijaniu kilometrów w 47 st. upale -to temperatura)
mierzona w cieniu - na drodze, która wiedzie przez pustynne
obszary bez drzew, bez cienia..... temperatura jest jeszcze wyższa.
I nawet dla Indii jest nienormalna - średnia temperatura w tym
okresie, na obszarach po których się poruszam, jest normalnie
ok 7-10 st. niższa. To naprawdę niesamowite uczucie przebywać
dłuższy czas w takich warunkach. Coś czego nigdy sobie nie
wyobrażałem - tutaj dosłownie można zwariować od gorąca.
To jest takie klaustrofobiczne uczucie - wiesz że nie ma ucieczki.
Po zachodzie słońca wcale nie robi się chłodniej. Zmienia się tylko
kierunek z którego promieniuje ciepło. Czujesz jak goła ziemia
i asfalt oddają to co nagromadziły przez cały dzień. I nie ma tutaj
klimatyzowanych supermarketów, gdzie można znaleźć chwile
wytchnienia...w ogóle nie ma tutaj supermarketów ;)
Między 12 a 15 można zapomnieć o jeździe, bo droga zamienia się
w asfaltowe kałuże. Nawet pęd wiatru nie chłodzi -
to uczucie jakby w piekarniku z termoobiegiem.
Jeżdżę w długich spodniach, kurtce, ' szaliku' i rękawiczkach,
bo jeśli zostawisz odkryte gołe ciało, to słońce i gorące
powietrze zrobi z ciebie pieczonego kurczaka.
Zmierzam na zachód z powrotem do Delhi, gdzie 20 maja,
w małej wiosce 20 km od Delhi wstępuje na 10 dniowy kurs medytacji...
ale to historia na dalsze strony.
I na koniec jako wisienka na torcie są miejsca, w których
zatrzymuje się na 'spanie'- zapomniane przez Boga,
obskurne miasta robotnicze....Sambalpur, Nagpur, Raipur,
Jabalpur.... wszystkie zlewają się w jedną zakurzoną, śmierdzącą,
gorącą, szarą papke. Nie znajdziecie tutaj turystów,
z racji czego, tubylcy, poza małymi wyjątkami, nie mówią
po angielsku. A noc jest kolejną walką... o chwile snu. Walką
z upiornym gorącem, które sprawia że rozszerzone naczyńka
krwionośne prawie uniemożliwiają normalne oddychanie
i z żerującymi komarzycami, które najwyraźniej nie muszą
oddychać.
Wszystko to sprawia, że trudno mi się skupić na konstruktywnym
myśleniu i układaniu sensownych wypowiedzi.
Dlatego, żeby jednak nie zostawiać Was z niczym, zamieszczę
tylko fotki z pobytu nad Zatoką Bengalską.
Na ewentualne pytania, chętnie odpowiem w dziale: komentarze.
So....

W drodze na wybrzeże wydmuchało mi uszczelkę spod głowicy ;)
Oczywiście byłem na to także przygotowany - wspominałem
już o walizce części zapasowych?
Więc po doczołganiu się do Puri, z nową uszczeleczką w dłoni
zabrałem się za rozbieranie Royala... jak widać, nic nie nauczyła
mnie przygoda z podziórawioną dętką ;) ale nie mogłem
się powstrzymać przed samodzielnej eksploracji najciemniejszych
zakamarków mojego codziennego fotela.
Tym razem operacja zakończona Grejt Sakcesss! Yes.













c.d.n...w następnym poscie.

piątek, 1 maja 2009

30.04-02.05 Sikkim-->Kolkata.




Są miejsca, które przyciągają i do których wraca
się tak jakbyśmy wracali do domu...
Dla mnie takim miejscem stał się Hotel Maria
w Kolkacie (Calcutta).

Tym razem jestem tu tylko na dwa dni, w drodze
na południe, na plaże zatoki bengalskiej.
To miejsce zmian. Wiele osób już wyjechało
wiele z nich znowu wróci (zawsze wracają) i pojawiło się
parę nowych twarzy.
Uśmiech ochroniarzy przy bramie - Hello Boss!
Kręcenie głową managera - You again :), How was Sikkim?
I pisk radości fińskich koleżanek, kiedy po raz kolejny
przemierzyłem schody prowadzące na roof top.
To chwile dla których warto wracać ;)

Po nocy spędzonej chyba w najlepszym pokoju hotelowym,
jaki do tej pory zdarzyło mi się okupować



oraz codziennej porcji momo na śniadanie,



podjąłem wstępne postanowienie, dotracia do Kolkaty w jeden dzień.
To ok. 650 km, ale jesli doda się do tego szalone krowy na drodze,
ludzi z dysfunkcją oceniania odległości, snujących się po poboczach
i postanawiających przeprawić się na drugą stronę drogi w starannie
wybranym momencie, który przyprawia o atak serca i śmierdzi
paloną gumą z zablokowanych opon a jako wisienkę na torcie -
kierowców ciężarówek, którzy traktują wszystkie pojazdy, mniejsze
od tego w którym się znajdują, jako nieistotne, niebyłe, niewarte uwagi....
to przejechanie czasem 300 km dziennie okazuje się zadaniem dla kaskadera.
Niemniej jednak akurat tego dnia aura wyjątkowo mi sprzyjała
i byłem na najlepszej drodze do wykręcenia rekordowego czasu przejazdu,
poniżej 10 godzin.
Już widziałem się z zimnym piwkiem i ciepłymi momo
(ewentualnie, zamiennie z rollsami od których, co niedawno
zdiagnozowałem, również jestem uzależniony) na roof topie
Marii....
I tak się rozmarzyłem.....a tu nagle, siakieś takie znajome uczucie...
sprzed lat, kiedy ujeżdżałem nadmorskie, leśne piaski na mojej
mechanicznej pomarańczy (KTM LC4).
.....OK....naprawde fajne wspomnienia...ale po pierwsze primo-
nie przedzieram się przez luźne piaski, ale przez zaskakująco, jak
na indyjskie standarty, zwarty asfalt i po drugie...primo - nie siedzę
na dzikiej maszynie enduro, tylko na pięćdziesięcio letnim,
indyjskim dziadku a mimo to tyłek mojego motocykla
zachowuje się jak rybi ogon....taaaak - coś tu wyraźnie nie trzyma
się kupy.
Szybko zorientowałem się, że faktycznie nie trzyma, ale nie tyle
kupy, co powietrza i nie coś, tylko dętka w tylnym kole - ten stan
jest określany przez lokalsów, jako "pankćjier" (z ang. puncture).

Haha! Wiedzialem, że kiedyś przyjdzie ten moment i byłem
na niego przygotowany....prawie.
Więc z zapasową dętką w ręce zabrałem sie do rozmontowywania
tylnego koła. W moich staraniach, szybko wspomogła mnie
miejscowa ludność. Tak to już jest, że niezależnie w jak bardzo
wyludnionym miejscu byś się nie zatrzymał, na zapadłej pustyni,
gdzie na horyzoncie nie widać żywej duszy, masz maksymalnie
5 min spokoju, zanim połowa wioski nie zacznie wchodzić ci na
głowę. To naprawdę niesamowite zjawisko - obracasz głowę
i w sekundzie, w miejscu gdzie jeszcze przed chwilą nikogo nie było,
widzisz brązową twarz z wpatrującymi się w ciebie ciemnymi oczkami.
Wykorzystując znaną z podstawówki i opanowaną do perfekcji sztukę
kamuflażu - nie widzi mnie, jeśli ja go nie widzę - starasz się wyglądać
na bardzo skupionego na jakimś działaniu i wogóle nie zauważasz
obecności świdrujących źrenic, z nadzieją, że za chwilę znudzi im się
i wrócą do swoich poprzednich zadań. Oczywiście tutaj ta technika
okazuje się bezużyteczna, po pierwsze, ponieważ najczęściej nie mają innych
zadań a po drugie, nigdy nie nudzi im się patrzenie na coś tak
nienaturalnie białego. Więc kiedy po krótkiej przerwie podnosisz głowę,
oczek jest już dwadzieścia i przyglądają ci się z dystansu,
świadczącego, że ich właściciele nigdy nie słyszeli o pojęciu przestrzeni
osobistej.
Tym razem jednak, ich obecność okazała się bardzo pomocna
i pomimo braku odpowiednich narzędzi, używając zwykłych kluczy
płaskich oraz śrubokręta, po paru minutach, wspólnymi siłami
zdołaliśmy zamknąć w objęciach opony, nowiutką, pachnącą dęteczkę.
Teraz już tylko napompować i ....fruuu....eee, no właśnie - napompować.
I tutaj nie wiadomo dlaczego, moi pomagierom wyrosły banany na twarzy
i z nieskrywanym rozbawieniem wskazali mi kierunek i krótki komentarz -
"tu kilomiters".....
No to biorę zadziwiająco ciężkie koło na plecy i kieruje się w stronę
"tu kilomiter".....po poł godzinie docieram na miejsce, do warsztatu
'wulkanizacyjnego', gdzie okazuje się że właściciel udał się do domu
na dinera...dwie wioski dalej.
Ale zapewniony że- 'No problem - is coming', zająłem miejsce na
leżance, na których zazwyczaj spią truck driverzy.
Po kolejnej pół godzinie, zjawił się 'wulkanizator' i mówi, że
'pankćjer'. Ja mu na to, że pankcijer, ale już new tube żem założył
i tera only air inside. A ten mi się upiera że pankcjier i pokazuje,
że musi koło znowu otworzyć. Ze sporym niedowierzaniem, pozwalam
na powtórne otwarcie pacjenta i......kur...wa- 'pankćjer' i to razy
pjęć- się okazało, że pomimo najwyższych środków ostrożności
i nie używania śrubokręta, przy okazji zapasów z oponą, zrobiłem
sitko z nowej dętki.
Wulkanizator po próbie reanimacji kilkoma fachowymi łatkami, stwierdził
że co najwyżej mogę sobie tę dętke na recepturki pociąć.
Mijało właśnie kolejne pół godziny a wizja zimnego browarka gasła,
wraz z zachodzącym słońcem nad rozgrzaną pustynią.
Ale, ale- mam przecież jeszcze jedną dętkę, tylko z jednym
pankćjerem....która została przy motocykluuu ... OK - to
tylko twa kilometry - właśnie wiązałem sznurowadła, kiedy
jakiś obcy koleś z sąsiedniej leżanki, zaoferował mi swój rower :)
Po piętnasto minutowym tour de India, byłem z powrotem przy motocyklu:
wszystko na miejscu- bagaży nikt jeszcze nie rozmontował....
tylko kur...xx...najwyraźniej komuś bardzo potrzebne
były recepturki @#$% !!
Po drugim etapie Tour de India, pojaśniłem fachmanowi,
że musi zoperować mi te dętkę bo drugiej nie ma i nie będzie,
a on mi na to, że - "You like, ten minuts, new tube from market".
No to teraz mi to mówisz?!?
Tym razem mechanior sam wybrał się na rowerową przejażdżkę
i po dwudziestu indyjskich minutach, czyli po ok. godzinie był
z powrotem z nowiuśką dęteczką.
Po poskładaniu koła do kupy skasował mnie za dętkę, której
cena nadrukowana była na opakowaniu i nie pozwolił
zapłacić sobie ani rupii za swoje usługi i sztafete w Tour de India.
"Friend, help, no money!"
Po krótkiej przepychance udało mi się nakłonić go do przyjęcia
drobnej sumy (sic).
Z kołem na plecach i bananem na twarzy wyruszyłem tym
razem pieszo w drogę powrotną do reszty mojego Royala with Cheese.

Zaraz po dotarciu i odpaleniu czołówki, zatrzymał sie jakiś motocykl-
"Help? Me mechanic. Don't worry - no money- friend"....



Finalnie do Calcutty dotarlem ok. 01.00 w nocy....
a tak wyglądałem zaraz po przyjezdzie -

Wołek, liczę na twoją kreatywność ;)












W chwili obecnej smaze tylem na plazy Zatoki Bengalskiej.
A ponizej, troche tego, co niewiedziec czemu kreci Was
najbardziej - z kroniki wypadkow ciezarowkowych:































W nastepnym odcinku, bedzie troche o mechanice
motocyklowej oraz plazowy chill out.
Peace.