poniedziałek, 22 czerwca 2009

Jeżo pisze... "..............Ale zaraz, zaraz, czyzby to pozegnanie

oznaczalo ze... ?:)"

Pożegnanie z Royalem oznacza, że stać mnie na odwiedzenie jeszcze
jednego miejsca : Chandigarh - The City Beautiful.

Decyzję o budowie tego miasta od podstaw, podjęto po podziale

Indii w 1947 roku, kiedy część stanu Pendżab, wraz ze stolicą stała

się terytorium Pakistanu. Indyjski Pendżab potrzebował nowej stolicy.

Czandigarh miał odzwierciedlać nowoczesne i postępowe nastawienie nowego narodu, wedle słynnych słów Nehru to miasto było w zamierzeniu "nieskrępowanym przez minione tradycje, symbolem wiary narodu w przyszłość".

Miasto w finalnej formie w jakiej możemy go dzisiaj oglądać,

zaprojektowane zostało przez Le Corbusiera wraz z zespołem.

To niesamowite poruszać się w przestrzeni zaprojektowanej

jako skończone dzieło. Przestrzeni przemyślanej i powstałej

jako kompletna całość. Gdzie nic nie jest wynikiem przypadku,

czy fantazji developerów. W mieście, gdzie wszystko od urbanistyki,

siatki ulic, przez budynki i domy aż po meble i wystrój wnętrz

w budynkach użyteczności publicznej jest wynikiem skrupulatnego

procesu projektowego grupy wizjonerów, w czasie i warunkach,

w których pieniądze nie były głównym motorem tworzenia.

To jedyne miasto, które wiedziałem, że chce zobaczyć
jeszcze przed wyruszeniem w podróż. Cała moja droga przez
Indie, była zlepkiem przypadku, impulsu i intuicji.
Nierzadko decyzję o kierunku w którym wyruszę następnego dnia

podejmowałem późnym wieczorem, wpatrując się w mapę,

jakby obce nazwy miast, stanów, rzek czy jezior miały do mnie

przemówić..... i najczęściej przemawiały.

Tym razem było inaczej. Choćbym nie miał okazji poznać gościnności
Sikhów, nie spotkał Dalai Lamy w McLeod Ganj, nie poczuł zapachu
palonych ludzkich zwłok w Varanasi i nie wypił herbaty w Darjeeling,
wiedziałem, że prędzej czy później przejdę ulice miasta, które sześćdziesiąt
lat temu były tylko śladami ołówka w szkicowniku Charlesa-Édouarda
Jeanneret-Gris. A to wszystko dzięki inspirującej rozmowie
z Panią Weroniką Łodzińską, której chciałem z tego miejsca
serdecznie podziękować.








No teraz Panie to musi że Paryż...























Sąd Najwyższy - jeden z kilku kluczowych budynków
w mieście, osobiście zaprojektowany przez Le Corbusiera.










Open Hand Sculpture - również wyszła spod ołówka Le Corbusiera.








































Galeria sztuki......



....która sama w sobie jest bardziej fascynującym eksponatem...




....od jej zawartości.



















A teraz jeden z najciekawszych aspektów historii Chandigarh-u.
Le Corbusier wcale nie był pierwszym, który miał zaprojektować
to miasto. Pierwotnie zadanie to zostało zlecone dwóm
współpracującym architektom/urbanistą - Amerykaninowi
Albertowi Meyerowi oraz urodzonemu na Syberii, polskiemu
architektowi Maciejowi Nowickiemu. Pracowali oni nad projektem
prawie trzy lata a szanse na polski akcent w tym niecodziennym
przedsięwzięciu, przekreśliła tragiczna śmierć polaka w katastrofie
w 1950 roku, po której Meyer stwierdził, iż nie jest w stanie samemu
dokończyć projektu i postanowił się wycofać. Dopiero po tych
wydarzeniach do projektu zaangażowany został Le Corbusier.










Szkice Le Corbusiera.










Supermarket.







A teraz już czas na podróże w czasie i przestrzeni....

środa, 10 czerwca 2009

Podróżowanie to sztuka pożegnań....

...jesli nie opanujesz tej sztuki,
dopóki nie zaakceptujesz i nie pogodzisz
sie z nieustannym przemijaniem,
podróż bedzie dla Ciebie droga przez mękę.
Będziesz ciagle rozpamiętywał przeszłość,
zamartwiał sie przyszłościa i ani przez
chwile nie będzie cię tu i teraz.






W przeszlosci to byl niesamowity motocykl,
ktory przebyl ze mna ponad 8000 km, nigdy mnie nie zawiodl
i codziennie rano, dzwiekiem swojego silnika pionizowal
mi wlosy na ciele i przyspieszal puls.
W przyszlosci dostarczy wiele frajdy kolejnemu
amatorowi wiatru we wlosach, much w ustach,
piasku w oczach, odciskow na dloniach
i ustawicznego bolu tyłka.
A teraz zegnam sie z Nim with cheese :)

niedziela, 7 czerwca 2009

New Delhi, 07.06.2009




Noi jestem ;)

Faktycznie trochę czasu minęło

od naszego ostatniego ‘spotkania’ i obawy o moje

zespolenie z matą nie były bezpodstawne, ale finalnie

oboje z matą czujemy się dobrze i nadal szanujemy

swoją odrębność. Bardzo się starałem, ale szczerze

mówiąc to nie mam nawet wiarygodnej wymówki,

tłumaczącej tak długą absencje. No może poza

jedną – ciągle jestem w Indiach i życie według

tutejszego czasu jest całkowicie odmienne

od tego w rzeczywistości czasu Greenwich,

czy jakichkolwiek innych czasów.

A dodatkowo ostatni tydzień był dość

napięty…czasowo ;)

No dobra, dobra – ale jak było?

Hmm…. no właśnie…

I tutaj chyba dochodzimy do prawdziwego

motywu zwłoki w podzieleniu się

z wami moimi doświadczeniami.

‘Najnormalniej w świecie’ (to sformułowanie,

nieodmiennie kojarzy mi się z prof.

Robertem Wilkiem – nauczycielem języka

polskiego z liceum ;)

….najnormalniej w świecie, nie mam pomysłu

jak Wam to wszystko przekazać. Co więcej, wcale

nie stałem się mądrzejszy przez ten tydzień

a jedyne co zyskałem, to sytuacje, w której nikt

nie może mnie posądzić, że cokolwiek zostanie

napisane poniżej, powstało pod wpływem emocji

i świeżej ‘zajawki’.

No właśnie – chcąc być całkowicie szczerym wobec

moich czytelników a także wobec samego siebie,

muszę przyznać, że na przestrzeni niespełna

czterech miesięcy powstawania tego blogu,

nie ustrzegłem się od pisania pod wpływem

emocji. Co więcej, wcale się o to nie starałem

i nie czuje się z tym źle – taka właśnie jest

specyfika tego typu publikacji i bez niej ten blog

zamieniłby się w zbieraninę suchych faktów

i bezduszny opis zaistniałych sytuacji.

Patrząc teraz wstecz, przyznaje że czasami

pewne opisy były tworzone ‘na wyrost’.

Niektóre przeżycia, przedstawiałem w sposób

nieco przejaskrawiony i co więcej zdarzyło mi

się nawet napisać coś tylko dlatego, że akurat

wypadało, żeby się w danym miejscu pojawiło.

W żaden sposób, nie oznacza to, że traciliście

czas na czytanie historyjek wyssanych z palca,

o nie, nie… po prostu, jak powiedziałem

na początku naszej przygody –

nie piszę przewodnika.

Dlatego też teraz , po chwili oddechu

i nabraniu dystansu, mogę z czystym

sumieniem napisać – Warto było

przebyć całą tę drogę, warto było przyjechać

do Indii choćby tylko po to żeby doświadczyć

tych dziecięciu dni i nauczyć się medytacji

w technice Vipassana. Chociaż cała droga jaką

przeszedłem do tego miejsca, w pewien sposób

przygotowała mnie i pozwoliła pełniej

wykorzystać te dziesięć dni.


…nie no, nie…normalnie pranie mózgu.

Przekręcli gościa i teraz będzie nawijał

jakieś fanatyczne gatki. ;)


Heh…faktycznie, trochę mnie te dziesięć dni

przekręciło. I mimo, iż jestem zwolennikiem

teorii, z którą niektórzy z Was mogą się nie

zgadzać, że człowiek może się zmienić,

to nigdy nie przypuszczałem że dziesięć dni

może dać tak odmienne spojrzenie na życie

i mechanizmy nim rządzące.

Broń Boże nie próbuje Wam wcisnąć,

że po dziesięciu dniach, tego wspaniałego

kursu, staniecie się innymi, lepszymi ludźmi.

He he…za takie bajki, większość z Was,

łącznie ze mną samym, przeszłaby na stronę

skrzynki pocztowej, albo allegro ;)

To jest praca przez całe życie, ale ten

kurs, wskazuje ścieżkę, uczy jak się po niej

poruszać i chyba co najważniejsze, pokazuje

że warto nią podążać a największą jego siłą

jest to, że nie musisz w nic wierzyć, tylko

dlatego że jakiś guru czy Budda tak powiedział.

Cała technika opiera się tylko i wyłącznie

na twoich własnych przeżyciach.

Nie ma ślepej wiary ani dogmatów. Nie ma

niedopowiedzeń i pokrętnych ideologii.

Wszystko jest wytłumaczone wręcz w naukowy

sposób z aptekarską dokładnością a ty musisz

tylko siedzieć nieruchomo przez 10 godzin

dziennie i obserwować….. ;)

Jest wiele różnych technik medytacji,

nastawianych na osiąganie różnych celów

czy przeżyć. Niektóre polegają na powtarzaniu

jakiegoś słowa o silnych wibracjach,

lub wizualizacji jakiegoś kształtu, tak długo,

aż mózg wyłącza się z procesu świadomego

myślenia i zaczynacie widzieć kolory….

jeeee…nirwana !

Inne opierają się na technikach

oddechowych a jeszcze inne pozwalają

przyspieszyć porost włosów.

Pośród nich wszystkich, ja nieświadomie trafiłem

na tę chyba najcięższą, najtrudniejszą i zarazem

najważniejszą pośród wszystkich technik.

A początkowo chciałem tylko zobaczyć

‘o co kaman’ z tą całą medytacją.

Najtrudniejszą, ponieważ nie ma w niej

żadnych kół ratunkowych. Nie ma żadnych

(prawie żadnych ;) ‘narzędzi’, które

pomagają skupić uwagę.

Jest też przez o najprostszą w formie.

Jedyne czego wymaga, to siedzenia

w niezmiennej pozycji przez te

ok. 10 godzin dziennie (tylko przez

okres kursu) i w pełnej świadomości,

w najwyższym skupieniu…..

nie myśleć,….o niczym….

i wtedy, kiedy po wielu godzinach

tortur i walce ze świadomością

własnego bólu, po ujarzmieniu

myśli, które nieustannie próbują się

wyrwać i uciec – w przeszłość, w przyszłość…

wszędzie tylko nie tu i teraz….

Kiedy przejdziesz już granice płaczu

a ból przestaje boleć, masz możliwość

wejścia do własnej ‘podświadomości’

i zobaczenia ‘na własne oczy’ mechanizmów

nią rządzących. Co więcej i co jest w niej

najpiękniejsze – masz możliwość zmiany

tych mechanizmów.

Ho, ho…troszkę się rozpisałem, a Wy dalej

pewnie nie macie pojęcia - ‘Ale o so chosi ?’

Bez obaw, już ja się postaram, żebyście prędzej,

czy później, mieli okazje doświadczyć

tego ‘na własnej skórze’.


Be happy ;)

wtorek, 19 maja 2009

19.05.2009 New Delhi

"Well, Well..." jak to Tino Kamino zwykł powtarzać za głównym
bohaterem Mechanicznej Pomarańczy.... po ponad 8 tysiącach
kilometrów, zamknąłem koło i wróciłem do miejsca, skąd
wyruszyłem 47 dni temu. I znowu okupuje łóżko u moich
przyjaciół z Nagalandu. Z jednej strony mam wrażenie
jakbym wyjechał nie dalej niż tydzień temu.
Z drugiej, jak pomyśle o tych wszystkich miejscach
w którym byliśmy razem z Royalem i tych wszystkich
ludziach których poznałem.... wydaje się jakby ta podróż
trwała dużo dłużej niż półtorej miesiąca.

Jutro wraz z Royalem udamy się na ostatnią wspólną
przejażdżkę. Powiezie mnie do wioski oddalonej około
20 kilometrów od Delhi, gdzie wezmę udział w dziesięcio
dniowym kursie medytacji. I może się to okazać
jednym z najtrudniejszych przedsięwzięć jakie
do tej pory podjąłem. Vipassana meditation -
to jedna z najstarszych technik medytacji, praktykowana
przez Buddhę. Wstępując na kurs, zobowiązujesz
się jednocześnie przestrzegać zasad na nim panujących:
obowiązuje całkowity zakaz rozmów z innymi uczestnikami,
zakaz jakiegokolwiek kontaktu ze światem zewnętrznym,
zakaz jedzenia po dwunastej i szereg innych zakazów
i nakazów a wszystko to ma na celu 'usunąć mentalne
zanieczyszczenia i osiągnąć równowagę ciała i umysłu'.
I na koniec....

"Rozkład Dnia

Poniższy rozkład dnia został zaplanowany tak, aby zapewnić ciągłość praktyki medytacyjnej. Dla uzyskania najlepszych rezultatów zaleca się jak najściślejsze przestrzeganie go.

4:00 - pobudka

4:30 – 6:30 - medytacja w sali medytacyjnej lub w swoim pokoju

6:30 – 8:00 - przerwa na śniadanie

8:00 – 9:00 - MEDYTACJA GRUPOWA w sali medytacyjnej

9:00 – 11:00 - medytacja w sali lub w pokoju (wg instrukcji nauczyciela)

11:00 – 12:00 - przerwa na obiad

12:00 – 13:00 - odpoczynek i spotkania indywidualne z nauczycielem

13:00 – 14:30 - medytacja w sali lub w pokoju

14:30 – 15:30 - MEDYTACJA GRUPOWA w sali medytacyjnej

15:30 – 17:00 - medytacja w sali lub w pokoju (wg instrukcji nauczyciela)

17:00 – 18:00 - przerwa na herbatę

18:00 – 19:00 - MEDYTACJA GRUPOWA w sali medytacyjnej

19:00 – 20:15 - wieczorny wykład w sali medytacyjnej

20:15 – 21:00 - MEDYTACJA GRUPOWA w sali medytacyjnej

21:00 – 21:30 - czas na pytania do nauczyciela w sali medytacyjnej

21:30 - powrót do pokojów, gaszenie świateł, cisza nocna"


Jak widać, czeka mnie ok 11 godzin medytacji dziennie.
I nie jest to jakiś chilloutowy relaks tylko wielogodzinne
siedzenie w jednej, wydawałoby się nienaturalnej pozycji
i próba ignorowania faktu, że wszystko cię boli i drętwieje.
Zapowiada się great fun ;)

Także trzymajcie za mnie kciuki i do usłyszenia za ok 12 dni.



wtorek, 12 maja 2009

Wild Beach Riders

04.05 - 10.05 Puri, Orissa, Bay of Bengal

Pierwsze dwa dni spędziłem w towarzystwie Kees-a.
To kolejny członek "rodziny" z Hotelu Maria.
41 letni, pozytywnie zakręcony, "szalony" Holender
z Amsterdamu. Jedna z Tych osób z którymi bankowo
będę utrzymywać kontakt a nasze ścieżki spotkają się
jeszcze przynajmniej raz (*).
I jak to bywa, w Incredible India, spotkaliśmy się
całkiem przypadkiem na ulicy Puri, pierwszego
wieczora mojego pobytu.
Kolejne dwa dni, dzięki wolności, w którą niestrudzenie
zaopatruje mnie a wtedy nas Royal with Cheese,
eksplorowaliśmy dzikie plaże Orissy.
To niesamowite, jak w podróżniczej rzeczywistości,
różnice wiekowe tracą na znaczeniu.
Na przestrzeni ostatnich trzech miesięcy miałem
okazje poznać wielu ludzi. Często ekstremalnie różnych.
Z całkiem innych bajek. Ale co łączy znakomitą większość
z nich, to to, że znaleźli się w Indiach, ponieważ dotarli
w życiu do momentu w którym chcieli od czegoś uciec.
Jest też grupa, mniej liczna, tych którzy próbują coś odnaleźć.
Dwie pierwsze, mają wiele wspólnego, ponieważ ci którzy
uciekali, finalnie odnajdują - siebie, sens, spokój....
I na koniec są jeszcze ci, którzy po prostu dysponując
dużym kontem - swoim bądź rodziców, przyjechali
przeżyć przygodę w 'uduchowionych' Indiach.
Oni najczęściej przed niczym nie uciekają,
pierwszym przystankiem podróży jest dla nich Goa
i finalnie niewiele odnajdują.
Ale najpiękniejsze w podróżowaniu jest to, że możesz
usiąść z tymi, z którymi czujesz, że warto siedzieć
i porozmawiać, z tymi z którymi czujesz, że warto rozmawiać...
I wtedy traci znaczenie czy czy mają 20 czy 50 lat.
Czy przed czymś uciekają i czego szukają.
Obok siebie zasiadają dziadkowie, synowie i wnuczki
i nikt nie czuje się lepszy czy gorszy....
Nikt nie czuje, że jego słowa mają mniejsze znaczenie.
I każdy wnosi coś nowego. Od każdego uczysz się
nowej rzeczy, nowego spojrzenia. Jedni pokazują
ci swoją przeszłość, dzielą się doświadczeniem,
inni przypominają ci to czego już dawno zapomniałeś...
Są tacy, do których trzeba dotrzeć, z którymi trzeba
spędzić trochę czasu, żeby dostroić się do ich sposobu
postrzegania otaczającej rzeczywistości.
Są też tacy, z którymi od razu wiesz że czas razem spędzony,
będzie niesamowitą przygodą. Z którymi rozumiecie się bez słów
a chwile milczenie nie są już krępujące.
Z Keesem spędziłem dwa, chyba najbardziej relaksujące dni mojej
podróży. Upłynęły nam one na beztroskim taplaniu się w oceanie
i leżeniu na rozgrzanym piasku, rozmawiając o życiu, podróżach,
miłości i śmierci.































Po wyjeździe Keesa, samotnie wybrałem się odkrywać
ciemne zakamarki wioski rybackiej, położonej
położonej niedaleko Puri - miejsca, którego zagraniczni
turyści, z różńych względów starają się unikać...

"...I took the one less traveled by,
And that has made all the difference."
-Robert Frost


Ta droga zaprowadziła mnie do poznania Deva -
jednego z nielicznych 'tubylców', jeśli nie jedynego,
którego mogę nazwać w pewnym sensie przyjacielem.





Walka z falami Zatoki Bengalskiej o świcie.
















Senny początek kolejnego dnia rybackiej społeczności.


















I sam Dave. Zabrał mnie na poranny połów
a wieczorami przychodziłem na konsumpcje
owoców jego pracy - Kraby, ryby i krewetki
przygotowane przez jego żonę.




Fishermans style.



Pod koniec mojego pobytu, wspólnie naprawialiśmy dach
jego domu, którego stałem się częściowym sponsorem-
bambus i słoma ryżowa - tak niewiele aby sprawić,
żeby jego dzieci nie płakały w czasie pory deszczowej,
że kapie im na głowę.




Tymczasem, wiele kilometrów dalej, kładę się do spania.
Śpijcie spokojnie...